poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Trudna droga do wolności.


      Początek 1941 roku, Karabasz na Uralu obł. Czelabińsk miejsce naszego zesłania i wielu polskich rodzin. Dociera do nas niespodziewana ale radosna wiadomość o amnestii oraz o formowaniu jednostek polskiego wojska. Wielu Polaków z całymi rodzinami podejmuje szybką decyzję udania się na południe  ZSRR to jest, kierunek do Polskiego Wojska. Taką decyzję podjęły również  bliskie nam rodziny: Kuczyńscy, Kacprzakowie, Łukszowie, Sadowscy, Salomończykowie, Sulmanowie, Borkowscy, Ignatowscy, Dmuchowscy, Ranoszowie,Traczykowie , Siekliccy i wiele innych. Wiem, że dużo Polaków nie zdecydowała się na wyjazd ale przenieśli się do sąsiednich kołchozów, gdzie było łatwiejsze życie. W miejsce Polaków sprowadzono niewolników niemieckich, których zmuszono do katorżniczej pracy w kopalniach rudy miedzi. Komendant NKWD w Karabaszu Isakow, jak się dowiedział o naszym postanowieniu,to nam bardzo odradzał - nie mógł jednak zakazać. Przestrzegał, że na południu warunki do życia są o wiele gorsze niż tutaj. Niedługo, a jego ostrzeżenia okazały się prawdziwe. Zaufani znajomi mojego Ojca z Karabasza wyrażali dezaprobatę,co do naszej decyzji - jedziecie do wojska, żeby bić Hitlera a on idzie nas wyzwolić. Niestety spotkał ich poważny zawód.
     Po wielu przygodach dostaliśmy się do Uzbekistanu. Mężczyzn wcielono do wojska, natomiast ich rodziny stały się wielkim problemem dla administrujących Polakami. Podjęto próby lokowania w miejscach, gdzie można by zapewnić warunki egzystencji. Na początek skierowano nas do miejscowości Farab nad rzeką Amudaria. Następnie barkami popłynęliśmy do miejscowości Turtkul w Turkmenii, przy ujściu Amudarii do jeziora Aralskiego. Po krótkim pobycie w Turtkulu zdecydowano nas wrócić do Farabu, tą samą drogą. W Uzbekistanie rozmieszczono Polaków po kołchozach ,gdzie mieli warunki do pracy i sowieckiej egzystencji. My, Kuczyńscy i Łukszowie trafiliśmy do kołchozu Inklap. Najbliższa, większa miejscowość to Zamin / ok. 20km./,pomiędzy Taszkientem a Samarkandą. Po jakimś czasie, mnie, mojego brata i inne dzieci zabrano  do sierocińca w Samarkandzie,co starałem się opisać w poprzednim poście. Warunki, w których odbywaliśmy przedstawioną tułaczkę, są nie do opisania. Wycieńczenie organizmów, spowodowane głodem, gorący klimat, sprzyjały rozwojowi różnych chorób zakaźnych, głównie tyfusu. Brak opieki lekarskiej i farmaceutyków dodatkowo powodowały dużą śmiertelność. W czasie uprzednio opisanych rejsów po Amudarii barka co pewien czas dobijała do brzegu w celu pochowania zmarłych. Ja w drodze powrotnej z Turtkula chorowałem na tyfus brzuszny. Z tym się wiąże przykry epizod z mojego życia, który znam z relacji mojej Mamy. Barka dobiła do brzegu w wiadomym celu. Pochowano zmarłego i szykowano się do odpłynięcia. Kierownik transportu poprosił o wstrzymanie na jakiś czas dalszej drogi, ponieważ ten mały się kończy - tu wskazano na mnie. Pochowamy go i popłyniemy dalej. Podczas oczekiwania nastąpiło przesilenie choroby. Poprosiłem pić i to szczęście nie opuszcza mnie do dziś, czego nie udało się zaznać, trudnej do określenia ilości Polaków. W roku 2009 udało mi się odwiedzić chyba wszystkie nekropolie wojskowe w Uzbekistanie. Zdjęcia z cmentarzy i wykazy pochowanych tam Polaków, udostępniłem na internecie w moich albumach.




























Groby osób cywilnych nie są możliwe do ustalenia, co do miejsca jak również co do ilości. Będąc z tą ostatnią wizytą dotarłem do miejscowości Zamin. Znalazłem szpital z okresu wojny, w którym teraz jest muzeum, ale nie znalazłem w nim śladu po Polakach. Nie udało mi się również dotrzeć do kogoś starszego, pamiętającego czasy wojny. Na cmentarzu też niczego nie znalazłem. Nikt też nie wiedział nic o kołchozie Inklap. Przypuszczam, że po rozpadzie ZSRR pozostał po drugiej stronie granicy w Tadżykistanie.
      Wracając do czasów wojennych, to na przełomie roku 1941 i 42 byliśmy coraz bliżej opuszczenia "sowieckiego raju". Nasz Ojciec dostał urlop z wojska, aby połączyć się z rodziną przed opuszczeniem "raju". Pojechał do Inklapu, zabrał Mamę i panią Sadowską. W drodze powrotnej do Kermine pociąg zatrzymał się w Samarkandzie. Nasza Mama biegiem udała się do sierocińca. Zabrała mnie z bratem oraz Jasia i Kazika Sadowskich z podwórka, bez żadnych formalności. Pamiętam, że się trochę opierałem, bo w sierocińcu został mój czerwony berecik. W międzyczasie Ojciec przekupił papierosami maszynistę pociągu, aby bez nas nie odjechał jeśli się spóźnimy. W ten sposób dojechaliśmy  do Kermine, gdzie stacjonowało nasze wojsko i to już była końcówka zesłańczej katorgi. Po krótkim pobycie odjechaliśmy do Krasnowodska. Cały pociąg zapełniony głównie Polakami śpiewał Rotę, żołnierze na peronie oddawali honory wojskowe - to było wspaniałe. Szczęście było blisko, ale to nie oznaczało końca katorgi. W tej podróży zaopatrzenie w żywność przejęła " Unra" dostarczając dużo jedzenia, głównie w postaci konserw. Po długim okresie głodu,pęd do jedzenia był trudny do opanowania. Wbrew rozsądkowi najadano się do syta, co okazywało się często tragiczne w skutkach dla wygłodzonych organizmów. Nasza Mama z poświęceniem kontrolowała nas, co jemy, kiedy i ile. Dzisiaj wiemy, że ten fakt jest trudny do przecenienia, ale wtedy to było bardzo przykre. W Krasnowodsku zaokrętowano na statek maksymalną ilość wojska i ludności cywilnej. Tłok i wielu ludzi z chorobami układu pokarmowego sprawiały, że korzystanie z toalet stawało się niemożliwe. Podróż przez Morze Kaspijskie, chociaż niedługa, była dla wielu koszmarem. Załatwianie potrzeb fizjologicznych w każdym miejscu, przeważnie przez burtę stało się normalnością.
Rano statek zacumował na redzie portu Pahlewi. Po przesiadce na małe holowniki, kończyła się nasza niewola.Wielką satysfakcją było patrzeć, jak odpływa, dokładnie opaskudzony ruski statek, dla nas symbol "kacapskiej niewoli". Nasi reagowali różnie - Jedni klękali i dziękowali Bogu, inni grozili pięściami i przeklinali.
Na lądzie ulokowano nas w namiotach ustawionych na pustyni w tzw. "Obozie Brudnym" w celu odbycia miesięcznej kwarantanny. Po zakończeniu kwarantanny wszyscy musieli się rozebrać i wykąpać, pobrać nową odzież - stara została spalona- i przejść do tzw. Obozu Czystego. Dostałem ładny dziecięcy pajacyk, którym nie cieszyłem się długo. Moi koledzy orzekli, że jest "babski", a to już była prawie tragedia. Poskarżyłem się panu Sadowemu - wówczas był komendantem naszego transportu - który załatwił mnie i bratu, ładne, krótkie spodnie. Okazało się szybko, że są za luźne w pasie i musiałem je trzymać w garści, aby nie spadły. I znowu ratunkiem okazał się pan Sadowy, który dał mi ładny, skórzany pasek. Radości, jaką przeżyłem, nie da się opisać. Chodziłem dumny, imponując kolegom, bo dostałem jeszcze okulary przeciwsłoneczne, a to już był skarb nie lada. Pobyt w Pahlewi nie trwał długo /ok trzy miesiące/. Katorga nasza praktycznie się skończyła, ale skutki trwały nadal, w postaci dużej śmiertelności. Sowieci już nie mordowali Polaków, za nich robiły to przebyte głód i choroby. Zmarłych chowano po ludzku z zachowaniem wszelkich zasad wiary, a nie zakopywano jak to się odbywało w "kacapskim raju".Miejsc wiecznego spoczynku Polskich Sybiraków w Iranie / dawna Persja / jest kilka i są należycie zadbane i często odwiedzane przez Polaków.
   Nasza tułaczka trwała nadal! Lorami /samochody ciężarowe/ przetransportowano nas do Teheranu. Po drodze pokonywaliśmy piękne góry, ale dla takiego dziecka jak ja większym przeżyciem było otrzymanie paska do spodni. Na tym etapie zostaliśmy rozłączeni z wojskiem, które skierowano do Palestyny. Nas ulokowano w stajniach na terenie byłej jednostki wojskowej. Oczywiście, koni tu nie było, a w boksach zamieszkali - na krótko - Polacy. W tym czasie funkcjonowała już Polska Administracja, rozpoczęto organizować szkolnictwo i tworzyć organizacje młodzieżowe. Pracę nauczycielską rozpoczęła nasza Mama w Isfahanie, po przyjeździe z Teheranu. Lekcje odbywały się w namiocie a dzieci siedziały bezpośrednio na ziemi, ale jakie to było ważne i piękne. W Isfahanie odwiedziliśmy Edka Kuczyńskiego, który leżał w szpitalu z gruźlicą kości, wiadomego pochodzenia.Fakt ten utkwił w mej pamięci, ponieważ Edek miał łapkę na muchy, którą obserwowałem z zazdrością. Dziwne to, ale prawdziwe. Kolejny etap podróży to Karaczi w, obecnie Pakistan. Tu po zaokrętowaniu popłynęliśmy do Bombaju, gdzie dołączył do nas konwój okrętów wojennych, który eskortował nas do wybrzeży Wschodniej Afryki. Taka eskorta była konieczna, z uwagi na niemieckie łodzie podwodne grasujące w Oceanie Indyjskim. Po zawinięciu do Mombasy przesiadka do wagonów kolejowych i bardzo ciekawa podróż do Mukono w Ugandzie przez Nairobi. Z Mukono lorami przewieziono nas do Polskiego Osiedla Koja
i tu poczuliśmy prawdziwą wolność. Na początku panowało odczucie tymczasowości, spowodowane tym, że od dłuższego czasu byliśmy w ciągłym ruchu. Bardzo szybko nastąpiła całkowita stabilizacja. Rozlokowano nas w bardzo przyjemnych domkach. Ściany były z gliny, okna stanowiły drewniane ramy, wypełnione jutowym, workowym płótnem, zamiast szkła. Pokryte były trawą słoniową. Wodę rozprowadzono po całym Osiedlu tak, że była łatwo dostępna. Oświetlenie dostarczały lampy naftowe. Oczywiście to były warunki prymitywne, ale w tym klimacie i w naszej sytuacji nie można było sobie więcej życzyć. Osiedle wspaniale zorganizowano, zapewniając administrację, szkołę podstawową, gimnazjum i nawet liceum.
Ponadto szpital, placówki kulturalne /świetlice, kino, teatr/ warsztaty, które służyły mieszkańcom dając zatrudnienie i świadcząc niezbędne usługi. Nad tym wszystkim, w centralnym punkcie osiedla górował Kościół Katolicki, w nim Polski Proboszcz świadczył wszelką posługę w zakresie Wiary i Polskości. To była nasza Mała Polska, a my w niej wolni i szczęśliwi. W odczuciu wszystkich współmieszkańców Osiedla - oczywiście tych, których spotkałem po latach - to był najszczęśliwszy okres w naszym życiu. Wspaniałe życie, złota wolność skończyły się z chwilą powrotu do Kraju w 1948 roku, ale to już nie w tym poście.