środa, 30 listopada 2022

Tego nie można zapomnieć.


      Amnestia 1941r. zastała nas w miejscu zesłania tj. Karabasz, obł. Czelabińska. Polaków wykorzystywano tutaj do pracy w kopalniach miedzi, rzadziej przy wypłukiwaniu złota, którego wartość była tutaj nie wielka. Liczyło się tylko to co można było zjeść. Moja rodzina w całości udała się na południe, gdzie formowało się Polskie Wojsko. Po wielu bardzo przykrych perypetiach dotarliśmy do Uzbekistanu. Tu moja rodzina została, na jakiś czas rozdzielona. Mama została w kołchozie, ojciec wstąpił do wojska a ja z bratem zostaliśmy umieszczeni w sierocińcu na terenie Samarkandy. Duże zgromadzenie dzieci, niedożywienie, stare zaniedbania, powodowały różne choroby a brak opieki lekarskiej dużą śmiertelność. Dzisiaj ani ja ani nikt ze znanych mi wychowanków sierocińca nie potrafi określić żadnych danych liczbowych. Może ktoś ma taką wiedzę to by było bardzo cenne. Większości z nas udało się opuścić Samarkandę i wyjechać do Persji. Duża część z nas nie przeżyła i została w niedbały sposób pochowana, ale tylko to było możliwe. Zapominanie w tych warunkach, było łatwe ale nie koniecznie słuszne.
     Po wielu latach, w 1984r. miałem okazję pojechać na wycieczkę do Samarkandy. Postawiłem sobie zasadniczy cel, odnaleźć miejsce w którym był nasz sierociniec. Oczywiście to mi się udało bez większych problemów i dostarczyło wielu wspaniałych przeżyć dzięki mieszkającym tam ludziom.
Z wielką radością oglądałem miejsca, które pozwalały mi przeżywać dawne czasy. Np.miejsce na rzece gdzie puszczaliśmy wianki w dniu św. Jana. Na dziedzińcu były pniaki po akacjach które niegdyś dostarczały smakowite nasiona. Nadmieniam, że sierociniec mieścił się w budynku po dawnej cerkwi co bardzo ułatwiło odszukanie.
   
         Następną wizytę w Uzbekistanie odbyłem w 2009r. zawdzięczam ją mojemu przyjacielowi Wojtkowi Wojniczowi. Zrealizowanym celem wyjazdu były odwiedziny wszystkich wojskowych nekropolii na terenie Uzbekistanu. Dokumentacja fotograficzna jest dostępna dla zainteresowanych w moich albumach. To była wspaniała sentymentalna i niczym nie skrępowana wyprawa do miejsc związanych z moim dzieciństwem.


W międzyczasie kilkakrotnie odwiedziłem mojego przyjaciela Janka Sadowskiego w Kanadzie. Z nim, jego bratem Kazikiem i ich mamą odbyliśmy cały sybiracki szlak. Te spotkania były wspaniałą okazją do wspomnień z dzieciństwa.Janek jest starszy ode mnie 10 lat dlatego jego wiedza w tej materii jest nieporównywalnie szersza. Od niego dowiedziałem się, że do jego obowiązków w sierocińcu, należało wywożenie taczką zmarłe dzieci do pobliskich dołów. Przy czym był stale pouczany by pilnie strzegł kocyka, którym wyłożona była taczka. Trzeba dodać, że do tych dołów wywożono również zwłoki zmarłych, bezdomnych z całej Samarkandy.
Przed wyjazdem do Uzbekistanu w 2009r. poprosiłem Janka o sporządzenie i przysłanie mi szkicu okolic sierocińca, bym mógł ustalić miejsce pochówku naszych współtowarzyszy niedoli. Na podstawie tego szkicu ustaliłem przedmiotowe miejsce z dokładnością, która może budzić pewne wątpliwości, ponieważ warunki terenowe całej okolicy uległy poważnej zmianie.










Zakole rzeki wskazane na szkicu.
Aby spełnić wymagania określone jako wspomnienia, niezbędnym jest wygenerowanie wszystkiego co zostało przechowane w pamięci przez 75 lat a związane z pobytem w Sierocińcu. Kiedy do kołchozu Inklap przyszła wiadomość o konieczności zabrania nas do sierocińca w Samarkandzie, przyjęliśmy ją z Ryśkiem (mój brat) nawet z radością, bo jechać to zawsze atrakcja. Podróż minęła nie ciekawie ale pobyt od początku okazał się wielkim rozczarowaniem. Przyjęto nas "wspaniałą" kolacją. Gorzka herbata na płytkich talerzach i po kromce suchego chleba. My w kołchozie jedliśmy już lepiej. Gienek Łuksza wziął kromkę chleba i patrząc jak w szybę mówił, "widzę Twoją Mamę jak szykuje na kolację kluski na mleku". Nie wytrzymałem i zacząłem płakać. Pamiętam, że jak tylko żeśmy przyjechali, wystąpiło odczucie wielkiej tęsknoty za bliskimi, którzy zostali w Kołchozie. Poczuliśmy jak wielkim błędem było zadowolenie przed wyjazdem. Aby to naprawić podjęliśmy decyzję o ucieczce i powrót do Mamy. Ja, Rysiek i jeszcze jeden chłopak ustaliliśmy, że jak przyjechaliśmy torami, to jak tymi samymi torami będziemy szli w odwrotnym kierunku to dojdziemy do Mamy. Po zabezpieczeniu po kawałku chleba na drogę, przystąpiliśmy do realizacji planu. Płot pokonaliśmy łatwo, jednak po paru krokach zostaliśmy wykryci przez pana Stanisława, który pełnił obowiązki tzw. woźnego. Spuścił nam takie manto, że takie i podobne pomysły już nigdy się nie pojawiły. Warunki bytowania, które nam tu zgotowano powodowały dużą śmiertelność wśród dzieci, czym bardziej szczegółowo napisałem powyżej. Pragnę jednak przedstawić moje przeżycie i reakcję w warunkach ekstremalnych. Pewnego dnia wstałem wcześniej rano za swoją potrzebą i zobaczyłem, że do nosa obok mnie śpiącej dziewczynki wchodzi mucha. Podszedłem do niej, dotknąłem i stwierdziłem, że nie żyje. Ja zareagowałem bardzo nietypowo, położyłem się i spałem nadal. Widocznie śmierć nie była czymś nadzwyczajnym. Nie mogę nie opisać faktu, o którym opowiedział mi Janek Sadowski. Otóż pewnego dnia usłyszał w budynku Sierocińca krzyk rozpaczy, co wzbudziło jego zainteresowanie. Dowiedział się, że to byli rodzice trójki dzieci, które tu umieścili jakiś czas temu i właśnie przybyli aby je odebrać. Okazało się jednak, że cała trójka już nie żyje. Przeżycie takiej tragedii trudno sobie wyobrazić. Nie przypominam sobie abyśmy mieli jakąś, najbardziej minimalną opiekę lekarską. Kiedy zachorowałem na oczy, byłem zdany tylko na siebie. Budziłem się rano i nie mogłem otworzyć oczu bo powieki zostały sklejone przez zasychającą ropę. Musiałem sobie radzić w ten sposób, że po omacku, szedłem na podwórko do beczki z wodą deszczową, która była ustawiona pod rynną odprowadzającą wodę z dachu. Moczyłem w niej oczy tak długo, aż udało się je otworzyć. Niestety, ale już nie zdążyłem nazbierać spadających strąków z akacji o czym już wspominałem w tym poście. Warunki bytowania w Sierocińcu ulegały stałej poprawie, ale nie osiągnęły nigdy normalności. Pamiętam jak udałem się do kuchni aby poskarżyć się, że jestem głodny. Panie, które tam pracowały przygotowały mi kromę chleba z masłem, na to położyły twaróg i posypały szczypiorem. Ja nie omieszkałem z tą wspaniałą pajdą wyjść na świetlicę aby zaimponować tam przebywającym. Okazało się to pomyłką gdyż Brat , który był silniejszy, odebrał mi przysmak. Powodem nie był głód, ale atrakcyjność pokarmu. Ja z płaczem udałem się ponownie do kuchni, gdzie dostałem drugą, taką samą porcję z nakazem zjedzenia jej na miejscu. Prawdziwą rozkosz przeżyłem w czasie odwiedzin u Państwa Sadowych, gdzie poczęstowano mnie jajkiem sadzonym. Jadłem je długo, najpierw białko a potem bardzo się starałem, żeby jak najpóźniej rozlać żółtko. Tutaj muszę dodać, że Państwo Sadowi - prawdziwe nazwisko Sobolewscy - administrowali Sierocińcem, ale nie mieszkali na jego terenie.Nie wiem dlaczego, ale cieszyłem się ich wielką sympatią Jak się dowiedziałem dużo później, planowali nawet adoptowanie mnie, gdyby zaistniała taka potrzeba. Wielkim świętem była wizyta w Sierocińcu Biskupa Polowego W.P. Gawliny, która stała się okazją manifestowania naszego przywiązania do Wiary i Polskości. W tym dniu chodziliśmy bardzo dumni, mali Polacy.  
Pobyt w Sierocińcu nam się skończył, kiedy to nasza Mama zabrała nas tj.mnie z Ryśkiem oraz Janka i Kazika Sadowskich, tak jak staliśmy z podwórka. To był koniec jednego z etapów w drodze do wolności.






piątek, 30 września 2016

WSPOMNIENIA NASZEJ MAMY JADWIGI WOŹNIAKOWSKIEJ.

           Zapiski wspomnień naszej Mamy zostały znalezione po jej śmierci w 2010 r. na krótko przed osiągnięciem wieku stu lat. Poniżej przepisany oryginalny tekst:

          Będąc na feriach w leśniczówce u wujostwa Cybulskich koło Bodzentyna poznałam Mieczysława Woźniakowskiego. Odbywał On praktykę leśną jako student wydziału leśnego SGGW w Warszawie, a potem pracował w Nadleśnictwie Święta Katarzyna. Rodzice jego - Maria i Ignacy Woźniakowscy mieszkali w Mircu Koło Starachowic. W 1934 roku zawarliśmy związek  małżeński w kościele parafialnym w Bodzentynie. W tym czasie kolega męża - Stefan Mądrzykowski został plenipotentem spadkobierców hrabiego Tyszkiewicza - powstańca z 1830 roku. Spadkobiercy ci odsądzili od państwa Puszczę Świsłocką i złożyli własną administrację. Cały majątek ( 12 tysięcy ha.) oddali w zarząd młodego, ale bardzo zdolnego inżyniera - Mądrzykowskiego, który postanowił dobrać sobie współpracowników. Jednym z nich okazał się mój mąż. W1934 roku wyjechaliśmy do Puszczy. Na początku mąż otrzymał stanowisko leśniczego w Hrynkach. Hrynki leżały przy trakcie Białystok - Prużana. Leśniczówka (bardzo ładna) położona za wsią Hryki, nad rzeką Świsłocz. Aby poprawić byt materialny, zaczęliśmy organizować gospodarstwo rolne. Warunki ku temu były bardzo sprzyjające. Nie brakowało ziemi ornej rozległych łąk. Stosunkowo szybko dorobiliśmy się bogatego inwentarza. Właściciele Puszczy służyli pomocą materialną. Byli to ludzie bardzo dbający o swoich pracowników, wymagając w zamian uczciwej i solidnej pracy. Oprócz inwentarza dorobiliśmy się pięknych mebli i innych potrzebnych rzeczy. Tam urodzili się nasi synowie - Ryszard Wiesław i Artur Maciej..Po trzech latach mąż awansował na stanowisko nadleśniczego. W związku z tym przeprowadziliśmy się w głąb lasu do Strugi. Teren ten był specjalnie wykarczowany pod budowę osady o powierzchni 7 ha. Zabudowania buły usytuowane na górce. W dole płynęła leniwie rzeka Struga. Od niej powstająca osada otrzymała nazwę Struga. Do najbliższego miasta - Świsłocz - mieliśmy 18 km. Latem dojazd był trudny po bardzo piaszczystej drodze. Zimą wygodnie dojeżdżało się sankami. Puszcza urocza zimą, latem obfitował w grzyby i jagody. Było też moc różnej zwierzyny. W odpowiedniej porze odbywały się polowania na rysie, wilki,dziki i różne ptactwo. Wiedliśmy szczęśliwe i beztroskie życie.








        W 1939 roku wybuchła wojna z Niemcami, a w 1940 roku na tereny wschodniej Polski wkroczyli Rosjanie. Dla rzeszy Polaków, którzy urządzili sobie życie po powstaniu Polski w 1918 roku, zaczęło się ciężkie, koszmarne życie. Nie znając sąsiadów, nie wiedzieliśmy do czego są zdolni. Dziesiątego lutego 1940 roku zostaliśmy deportowani w głąb Rosji. Przy 40-stopniowym mrozie opuszczaliśmy swój dobytek i przytulnie urządzone mieszkanie udając się w nieznane. Podwodą z sąsiedniej wsi - Michałki, odstawiono nas do wsi - Dobrowola. Do tamtejszej szkoły zwożono ludzi z okolicznych wsi i lasów. Nie mieliśmy czasu na rozmyślania dokąd jedziemy. Zjęci byliśmy dziećmi, młodszy syn Artur zachorował na zapalenie płuc. 11 lutego kibitki dojeżdżały do stacji Swisłocz. Tam czekały na nas wagony, do których kolejno nas ładowano. Przez szpary wagonów witały nas oczy ludzi zamiast zwierząt. Za chwilę i nas dołączyli do tych nieszczęśliwych Podróż odbywaliśmy w ciężkich warunkah, po 70 osób w wagonie. Deportowani - to była służba leśna i osadnicy wojskowi, których w tych okolicach było dużo. W Baranowiczach załadowano nas do sowieckich, szerszych wagonów. Z Baranowicz pociąg pędził z niebywałą szybkością. Zatrzymywaliśmy się tylko dwa razy na dobę. Na większych stacjach otwierano drzwi wagonów. Wychodziły jedynie dwie osoby po wodę lub posiłek (gęsta kasza manna). Dzielono po dwie łyżki na osobę. Miejsca w wagonie mieliśmy tyle, że mogliśmy odpoczywać na raty. Na środku wagonu stał piecyk,który ogrzewał całą powierzchnię i na nim gotowaliśmy wodę do picia. W rogu wagonu była muszla klozetowa, osłonięta derką, aby można się było załatwić. Oprócz naszej czwórki wyruszyli z nami w nieznaną podróż brat mojego męża - Wacław i mój kuzyn - Marian Cybulski. Byli to uciekinierzy wojenni, którzy w tym czasie  gościli u nas. Nie wiem przez jakie stacje jechaliśmy bo szpary w wagonie były pozakrywane przez skroploną parę.Po siedmiu dniach dobiliśmy do Czelabińska, gdzie, gdzie zatrzymano nas dwa dni.Zrobiło się cieplej, szpary w wagonie odtajały i przez nie widzieliśmy część stacji. Mijało nas dużo pociągów (eszalonów), zdążających przeważnie do tajgi. 10 lutego wyjechało z naszej Białorusi pół miliona ludzi.
       Do naszego pociągu dopięto kilka wagonów, które skierowano do Karabasza. Linią wąskotorową dojechaliśmy do tejże miejscowości. Karabasz leżący w kotlinie między wzgórzami, był miejscem zsyłki za czasów carskich. Był to rudnik, składający się z 5 kopalń miedzi i pieca, w którym wytapiano część rudy. Pozostałą część rudy wywożono do różnych miejscowości Związku Radzieckiego. W Karabaszu rozmieszczono nas w starych drewnianych, jednopiętrowych barakach. Wzdłuż każdego domu ciągnął się korytarz, z korytarza wchodziło się do małych pokoi. My dostaliśmy jeden pokój powierzchni 12 m. Przez jedno okno obserwowaliśmy wierzchołki kopalni. Po odbytej podróży dostaliśmy 3 dni na odpoczynek. W tym czasie poddano nas badaniom lekarskim w miejscowym szpitalu. Część ludzi chorych wożono do szpitala co trzy dni, gdzie otrzymywali  zwolnienia lekarskie W tej liczbie byłam i ja, ponieważ przechodziłam zapalenie płuc. Reszta ludzi "zdolnych" do pracy, otrzymało zajęcie w kopalni. Komendant z pochodzenia Polak wprowadzał nas w życie Od tego zależał los każdego z nas. Zatrudniono nas w kopalni miedzi. Ponieważ dość dużo było międz nami leśników,,zatrudniono ich przy wożeniu drewna. Część ludzi pracowała przy budowie baraków, które przeznaczano dla przybyłych Polaków. W przeciągu kilku miesięcy powstało osiedle w którym mieszkało 2 tysiące osób. Druga część przyjezdnych Polaków zamieszkała w podobnych warunkach z drugiej strony rudnika. Obóz nasz był obozem zamkniętym. Wyjście i powrót z pracy należało zgłosić u komendanta. Do pracy mieliśmy około 2 km. Praca odbywała sie na trzy zmiany po 8 godzin. Ci, co pracowali pod ziemią, wchodzili do pracy o godzinę wcześniej, aby załatwić różne formalności np. zmienić ubranie, pobrać przyrządy konieczne do wykonywania pracy. Po pracy przyrządy zdawano w to samo miejsce. Kąpiel odbywała się na terenie kopalni. Część ludzi zatrudniona była na powierzchni kopalni. Tu pracowały przeważnie kobiety - matki, które mogły wrócić wcześniej do domu, ponieważ nie musiały czekać na kolejkę do łaźni. Praca na powierzchni była na pewno lżejsza i bezpiczniejsza, ale miała również strony ujemne. W lecie dokuczało nam gorąco zimą mróz dochodzący do 30 stopni. Na powierzchni kopalni pracowaliśmy przy wyładunku żużla z wagonów, które przyjeżdżały z pobliskich pieców. Kiedy wagonów nie było czyściliśmy tory z lodu i śniegu. Pracę naszą kontrolował dziesiętnik, który po skończonej pracy wpisywał znikomy zarobek do roboczego listka. Wypłatę otrzymywaliśmy dwa razy w miesiącu. Zrobek tygodniowy wystarczył na chleb i kaszę. Robotnik  mógł sobie kupić 2 kilogramy chleba, a członek rodziny 1/40. Kasz była przeważnie owsiana, po ćwierć kilograma na tydzień. Zakup chleba i kaszy realizowaliśmy  w osiedlowym sklepie, który otwierano 2 razy dziennie. Nad naszym zdrowiem czuwał  "wracz"- lekarz u którego zgłaszano nieobecność w pracy. Dzieci wychowywało przedszkole prowadzone przez Rosjanki. Odpoczywaliśmy co 7 dni. W wolne dni chodziliśmy do lasu po drewno na opał. Dużo opału nie zużywaliśmy. Mieszkanie, jakie zajmowaliśmy (6 osób) o powierzchni 12 m. było względnie ciepłe. Dokuczały nam okropnie pluskwy. Część nocy spędzaliśmy przy dzieciach, obierając je z tych napastliwych pluskiew. Dbano bardzo o naszą kulturę duchową. Trzy razy w tygodniu przychodził do naszego klubu politruk wygłaszając reportaże. Starał się wmówić w nas, jakie mamy dobrodziejstwa, otrzymując 2 kg. chleba na roboczego, podczas gdy na zachodzie robotnik otrzymuje tylko 600 gram.Mówiono nam, aby nie myśleć o powrocie do Polski, bo tam, w ZSRR będziemy umierać. Politruk zachęcał do dyskusji, w której nikt nie brał udziału. Pomimo ciężkich warunków, byliśmy pełni nadziei, że życie nasze kiedyś się zmieni. Do pracy chodziliśmy coraz bardziej zmęczeni. Odżywianie bardzo ubogie składało się jedynie z chleba i kaszy.. Czasem gotowałam zupę na kilku kartoflach, a niekiedy udało mi się kupić trochę tłuszczu za sprzedane rzeczy, Których mieliśmy coraz mniej. Organizmy nasze były coraz bardziej wycieńczone. Prawie wszystkie kobiety zostały bez zębów. Cmentarz pod górą rudnika powiększał się. Przybywało coraz więcej drewnianych krzyży. Przy każdym spotkaniu mówiliśmy, co będziemy jeść, jak wrócimy do domu. W tych ciężkich chwilach podnosiły nas na duchu różne wiadomości otrzymywane za pomocą listów. Każda pocieszająca wiadomość błyskawicznie rozchodziła się między mieszkańcami zgnębionego posiołka. Współżycie między nami było coraz bardziej widoczne. Silniejsi i zaradniejsi starali się pomagać słabszym. Z tych czasów pozostały miłe wspomnienia sąsiedzkie. Obok nas mieszkała rodzina rodzina Kacpprzaków i Kuczyńskich. Pan Kuczyński był inwalidą wojennym z 1920 roku.Nie miał prawej ręki do przedramienia. Zatrudniono go jako stróża przy klubie osiedlowym. Kiedy wracał rano z pracy, wstępował do nas na pogawędkę. Był to wielki patriota. W takim duchu wychowane były jego dzieci - córka i dwóch synów. Przeżywał mocno tragedię, jaka dotknęła Polskę. Po kilku miesiącach zmarł na serce. Był to pierwszy pogrzeb wśród zesłańców. Pierwszy Sybirak spoczął w zwyczajnym pudle. Ciało na cmentarz podrzucono wozem W tej smutnej uroczystości uczestniczyła tylko żona córka i dwaj synowie. Do ostatka był pełen nadziei na powrót do ojczyzny do swojej osady.



       Kiedy wybuchła wojna między Niemcami i Związkiem Radzieckim wprowadzono 12 godzinny dzień pracy. Głodni i zmęczeni nie mieliśmy nie mieliśmy sił wracać z pracy. W kopalni było coraz więcej wypadków. Niektórzy umierali z wycieńczenia. Mieliśmy coraz bardziej ograniczone prawa do życia. Na każdym kroku podkreślano, ze jesteśmy "spec przesiedleńcami". Zaczęliśmy tracić nadzieję na przetrwanie. Pewnego dnia 1 sierpnia 1941 roku rozeszła się między nami piorunująca wiadomość. Przyszedł do nas, do pracy naczelnik kopalni, polak z pochodzenia i oznajmił nam, że między rządem polskim i sowieckim została podpisana umowa, aby wspólnie bronić się przed napaścią Hitlera.Wyszło zarządzenie, że jesteśmy wolni. 29.08.1941 roku wydano nam dowody, stwierdzające naszą przynależność państwową. Na terenie Związku Radzieckiego zaczęła się tworzyć armia polska w Buzułuku. Kto mógł starał się dotrzeć do władz polskich, aby jak najprędzej pożegnać pracę w kopalni miedzi. Po otrzymaniu "udostawielenia", mój kuzyn - Marian Cybulski wyjechał do Buzułuka pod opieką starszych osadników wojskowych.Część Polaków miało szczęście opuścić Rosję wraz z Armią generała Andersa. Ja  tagże do nich należałam. Za kilka tygodni po wyjeździe Mariana Cybulskiego Tadeusza Kuczyńskiego wyruszyliśmy imy w tym samym kierunku. Wyjechała z nami rodzina Kuczyńskich i Łukszów. Luksza był strażnikiem w Puszczy Świsłockiej. W związku z wyjazdem z osiedla mieliśmy wiele kłopotów. Z trudem dojechaliśmy do Czelabińska, Tam spotkaliśmy pociągi z Polakami. Resztę naszego dobytku daliśmy na bagaż, gdyż pociągi były bardzo przeładowane Bagaż pojechał do Buzułuka. Drugiego dnia dowiedzieliśmy się , że tworząca się armia jedzie na południe Związku Radzieckiego. Zdaliśmy sobie sprawę, że straciliśmy nasz bagaż a w nim to, co mogło być pomocą materialną w dalszej tułaczce. Po 4 dniach z trudem dostaliśmy się do pociągu, w którym jechali Polacy do tworzącej się armii. Pociąg jechał w stronę Orenburga. Na niektórych stacjach zatrzymywał się. Kto mógł wyskakiwał z pociągu, aby kupić coś do jedzenia. Nigdy nie było wiadomo, jak długo pociąg postoi. Niektóre rodziny porozdzielały się na zawsze. Dwunastego dnia podróży dojechaliśmy do Morza Aralskiego. Pogoda była piękna, Przypominała polski czerwiec. Z Karabasza wyjechaliśmy w ubraniu zimowym, które nad Morzem Aralskim okazało się nieodpowiednie. Po drodze spotykaliśmy pociągi z Polakami, którzy wracali, gdyż nigdzie nie spotkali armii polskiej. W tym czasie doszło do nieporozumień między Związkiem Radzieckim a państwami zachodnimi, dlatego Polacy poniewierali się w pociągach, powiększając liczbę umierających na tyfus plamisty i brzuszny. Podróżowali też z nami uciekinierzy sowieccy, Którzy pod naciskiem wojsk niemieckich opuszczali swoje domostwa udając się na południe. My z konieczności zdążaliśmy w tym kierunku, dokąd jechał pociąg. Przejeżdżaliśmy przez szereg pięknych stacji jak: Samarkanda Taszkient, Buchara. Nigdzie nie chcieli nas przyjąć. Dojechaliśmy do końca linii kolejowych Związku. Zatrzymaliśmy się na przystani na rzece Amudaria. Była to Rzeka bardzo niespokojna. Silne wiry utrudniały poruszanie się barż. woda była żółta i brudna, ale z braku innej piliśmy ją. Na pokładzie barży dojechaliśmy do przystani Turtkul. Zatrzymaliśmy się w tym miasteczku Miejscowość ta wydała się bardzo ciekawa. Zobaczyliśmy domy lepione z gliny o bardzo dziwnej architekturze. Klimat bardzo gorący. Ludność tubylcza nie reagowała na gorąco i owady. Które nam bardzo dokuczały. Drugiego dnia naszego pobytu w tym mieście, przyjechali kierowcy z kołchozów, którzy werbowali nas do pracy.W takim zespole, w jakim byliśmy w Karabaszu, razem podróżowaliśmy i teraz razem pojechaliśmy do kołchozu Turtkul. Podróżowaliśmy przez pustynię Kara - Kum na wysokich dwukołowych wozach zwanych arbami, cąnionymi przez wielbłądy. Dzieci z tej podróży były bardzo zadowolone. My starsi przejęci troskami dnia powszedniego nie zawsze dostrzegaliśmy spotykane piękno. W liczbie 16 osób umieszczono nas w szkole i w budynkach gospodarczych. Pracowaliśmy przy zbiorze bawełny. W tym kołchozie było nam stosunkowo dobrze. Dostawaliśmy lepioszki (placki), kartofle, mleko i cebulę. W ciągu pierwszych dni byliśmy oblegani przez tamtejszych ludzi. Zarząd kołchozu opiekował się nami troskliwie. Tłumaczyli nam, aby się stamtąd nie ruszać, bo nadchodzi zima, a z nią ciężkie warunki. Na wiosnę obiecywali nam pomoc w dostaniu się do Polski inną drogą, bo Amudaria jest ciężką drogą do odbywania podróży. Jak widać dostojnicy kołchozu nie mieli opanowanej geografii Zwykle dobro trwa krótko. Po 2 miesiącach przyjechali do nas politrucy i kazali nam się przygotować do podróży. Widocznie zauważyli nasze przerażenie, bo po cichu tłumaczyli, że wyjeżdżamy za granicę. Jechaliśmy tą samą drogą przez Amudarię do portu Farab. W drodze powrotnej Amudaria była okropna. Barże były kołowane przez wiry. Wiele osób źle znosiło podróż. Zaczęła się epidemia tyfusu brzusznego. Bardzo ciężki chorował mój młodszy syn - Artur. Umarło kilka osób. Barże dobijały często do brzegu, aby pochować zmarłych. W Farabie załadowano nas do wagonów i znowu jechaliśmy w nieznane. Po kilku dniach podróży dojechaliśmy do stacji Obruczewo, a stąd furmankami dowieziono nas do miasteczka Zamin, podobnego do Tuttkula. Mury otaczające osiedle były zniszczone. W Zaminie umieszczono nas w czajchanie (herbaciarnia). Tu zaraz zjawili się kierownicy kołchozów i werbowali nas do pracy. Podjechał wóz parokonny, na który załadowano tylko dzieci. Do kołchozu Inklap szliśmy dzień i noc. Ludzie okazali się tu zupełnie inni z wyglądu i nie tacy dobrzy jak w Turtkulu. Dostaliśmy  po 400 gram jęczmienia na osobę. Jęczmień ten odnosiliśmy do kołchozowego młyna, aby zmielić na mąkę. Z mąki gotowaliśmy dwa razy dziennie rzadką zupę. W sąsiednich kołchozach nie dawano nic. Ludzie jedli przeważnie zielsko i padali z głodu. W Inklapie wybuchła epidemia tyfusu plamistego. Chorzy leżeli na podłodze głodni, na garści barłogu, jedzeni przez wszy. Uzbecy obawiając się o swoje zdrowie, wywieźli chorych do szpitala w Zaminie. Kto przechorował zostawał na miejscu. W tym czasie mężczyźni dostali wezwanie do wojska, które zaczęło się organizować. Wszyscy mężczyźni możliwie zdrowi opuścili swoje rodziny, udając się do polskiej armii. Mąż mój dojechał do Kermine. Brat męża - Wacław po odbytym tyfusie został  skierowany do Jang-Julu. Po rozstaniu z rodzinami mężczyźni nie dawali znaku życia o sobie. Poczta kursowała fatalnie. Właściwie nie wiadomo czy była jakaś poczta. Tyfus w tym czasie dziesiątkował opuszczone rodziny, żołnierzy i dzieci, których na terenie Związku Radzieckiego było dość dużo. Moje dzieci były w sierocińcu w Samarkandzie. Miałam o nich wiadomości przekazywane mi przez męża zaufania z miejscowej placówki polskiej. Od swego męża nie miałam żadnych wiadomości. Sądziłam, że skoro nie pisze, pewnie nie żyje. Grupa nasza od wyjazdu z Karabasza zaczęła się kurczyć. Luksza objął kierownictwo placówki. Ja z panią Sadowską ulokowałam się w kołchozie Woroszyłow, odległego o 8 km. od Zamina. Kołchoz był położony między górami. Powietrze tu było bardzo zdrowe i woda bardzo dobra, przywracała nam zdrowie po odbytym tyfusie. Dzieci pani Sadowskiej - Jaś i Kazio byli także w sierocińcu w Samarkandzie. Mąż jej - oficer był w oflagu w Niemczech. W kołchozie opiekował się nami były żołnierz z pierwszej wojny Światowej - p. Cichoń. Oddawał nam swoje oszczędności i żywność. Był on w kołchozie kowalem, zegarmistrzem i szewcem. Tacy zdolni ludzie utrzymywali się na powierzchni nawet w warunkach rosyjskich.Nie został on przyjęty do armii ponieważ był kaleką z wojny 1920 roku. Nie posiadał całych stóp i to utrudniało mu chodzenie. W Woroszyłowie było nam lepiej niż w innych miejscowościach Związku Radzieckiego dzięki p. Cichoniowi.Tęskniłyśmy obie do do swoich najbliższych. Współczułyśmy sobie wzajemnie, bo przecież miałyśmy podobne kłopoty. Postanowiłyśmy sobie, że nie rozdzielimy się do końca wojny. Los jednak chciał inaczej. Przyjechał do kołcozu mój mąż, wysłany z wojska po swoją rodzinę. Miał bilety na przejazd do Kermine dla mnie i dla dzieci. Po 3-dniowym odpoczynku w Woroszyłowie mąż wyjeżdżał z powrotem do swojej jednostki. Skorzystał z okazji, że z kołchozu odwożono zboże na stację. Zabrał nas i panią Sadowską. Naszym wyjazdem kierował politruk Uzbek, który zajmował się dostawą żywności dla wojska. Jemu zawdzięczaliśmy znośne warunki przez cały czas pobytu w kołchozie. Z trudem udało się nam dostać do pociągu zdążającego do Kermine. Po drodze wstąpiłam w Samarkandzie po dzieci. Udało mi się to jedynie dlatego, ze sierociniec znajdował się na samej stacji. Oprócz swoich synów  zabrałam także Jasia i Kazia Sadowskich. Z Obruczewa do Kermine jechaliśmy 3 dni. W miarę zbliżania się do tej miejscowości pogarszało się nasze samopoczucie. Odczuwaliśmy coraz bardziej zmęczenie. Klimat był okropny. Kermine w języku w języku uzbeckim oznacza krainę śmierci. Umierało tam dużo dzieci. Tu stacjonowała część naszej armii, nie mają najlepszych warunków.. Pracowali, ćwiczyli ,aby kiedyś osiągnąć swój cel. Rodziny wojskowych bardzo nielicznie przyjeżdżały do miejsca postoju naszej armii. Nam przydzielono mały wojskowy namiot. Jedzeni (trochę zupy) otrzymywaliśmy z kuchni żołnierskiej, z tej racji porcje żywnościowe żołnierzy były mocno okrojone. Na każdym kroku widać było  gorączkowe przygotowania do wyjazdu. Tymczasem większość żołnierzy chorowała na biegunkę. Szanse na wyjazd mieli jedynie ci, Którzy o własnych siłach mogli wejść do wagonów. Niektórzy zajmowali miejsca podtrzymywani przez kolegów.. Po drodze wielu musiało wyjść z pociągu, gdyż nie byli zdolni do dalszej ewakuacji. 22 sierpnia żołnierze załadowali swój dobytek do wagonów i wreszcie odjechali. Ludność cywilna odjechała następnym transportem. Wspomnę jeszcze że w Kermine miałam okropne przeżycie. Na rynku, gdzie kupowałam owoce skradziono mi dowód, który otrzymałam wyjeżdżając z Karabasza. Wysadzono mnie z dziećmi z pociągu, który miał nas dowieść do Morza Kaspijskiego. W ostatniej chwili okazałam zaświadczenie, że jestem Polką i siadłam do wagonu oficerskiego. Pozostanie w Kermine groziłoby mi śmiercią. Wcześniej byłam już chora na malarię i Żółtaczkę. Tego dnia wszyscy Polacy opuścili tę miejscowość. Z Kermine do Krasnowodzka jechaliśmy dwa dni. W porcie w Krasnowodzku załadowaliśmy się wszyscy na olbrzymi tankowiec (służący do przewozu ropy). Następnego dnia przywitał nas nasz sanitariat po drugiej stronie Morza Kaspijskiego, w Pachlawi na terenie Persji. Samochody przewoziły nas do namiotów na tzw. " oddział brudny". Chorych sanitarki przewoziły wprost do szpitala. Nad brzegiem morza odbywaliśmy kwarantannę, przez 6 tygodni używając kąpieli morskich. Po 6 tygodniach wykąpani przeszliśmy na "oddział czysty". Otrzymaliśmy wszystko czyste. Rzeczy stare zostały spalone. Po odbyciu kwarantanny na oddziale czystym, wyjechaliśmy do Teheranu. Podróż odbywała się w niezwykłych warunkach. Droga wiła się wąską serpentyną, nad przepaścią przez Elbrus. Każdy zakręt był groźny i niebezpieczny. W Teheranie umieszczono nas w olbrzymich ogrodach pod namiotami. Jeszcze w Kermine zachorowałam na malarię i żółtaczkę. Chorobę ukrywałam, aby nie pójść do szpitala. Pójście do szpitala groziło rozłąką z dziećmi. W Teheranie często czekałam na przybywających z terenów Związku Radzieckiego. Okropnie wyglądały dzieci z sierocińca. Były podobne do widm a nie dzieci.Stąd odjeżdżały kolejno transporty do osiedli powstających w Afryce.W dalszej podróży odbywaliśmy jeszcze kwarantannę w Karaczi i w Achwazie . W Karaczi nasze obozy byłe rozmieszczone na pustyni w namiotach, które były niezbyt wygodne. Na posiłki chodziliśmy do pobliskich namiotów 3 razy dziennie. Po odbytej głodówce nasze wyżywienie było wspaniałe. Dokuczały nam jedynie szakale, które przychodziły przeważnie nocą. Nie wolno było mieć ze sobą nic do jedzenia, bo szakale na odległość wywęszyły żywność. Na pustyni opiekowali się nami żołnierze angielscy z pobliskiego miasta. Przywozili dla dzieci różne smakołyki. Pomimo troskliwej opieki, ludzie chorowali na różne choroby. Dzieci miały awitaminozę na skutek braku witamin, w ubiegłych latach. Chorzy zabierani byli do szpitali w Karaczi. Ja również miałam "szczęście" tam być. W szpitalu było o wiele wygodniej niż w namiotach. Szpitale w Karaczi były typowo wojskowe Chorych przywożono z trenów wojennych w bardzo ciężkim stanie. Dla nas przeznaczone były tylko dwa oddziały. Po odbytej kwarantannie, zorganizowanym transportem Achwazu. Umieszczono nas za miastem w olbrzymich stajniach. Klimat dla nas był okropny. Temperatura dochodziła do 50 stopni. Dzieci chorowały na egipskie zapalenie oczu.Oczy miały ciągle zaklejone i trzeba było je 3 razy dziennie zakrapiać. Na szczęście moje dzieci nie zachorowały,gdyż chorobę tą przechodziły w sierocińcu w Samarkandzie. Ja wtedy chorowałam na żółtaczkę i opiekowały się mną dzieci. Przynosiły mi z Kuchni jedzenie. Wprawdzie nosiły lekkie ubrania, ale i te trzeba było uprać. Robiły to same, mając zaledwie 4 i 5 lat. Z wielką radością opuszczaliśmy Achwaz i te okropne warunki, w jakich przebywaliśmy 4 tygodnie. Nocą wywieziono nas do portu, gdzie zostaliśmy załadowani na olbrzymi okręt wojskowy. Podróż nie byłaby przykra, żeby nie ciągły strach. Ocean był zaminowany. Przez każdą noc konwojowały nas okręty wojskowe. Bez przerwy mieliśmy na sobie ubrania ochronne,Które miały nas ubezpieczać przed zatonięciem w razie wypadku. Po 8 dniach dopłynęliśmy do Mombasy. Stąd odjeżdżaliśmy pociągami do przeznaczonych dla nas osiedli, Które organizowane w Afryce.
      Trzeciego dnia dojechaliśmy do osiedla Koja. Osiedle to leżało nad  jeziorem Wiktoria. Nasz transport był drugi z kolei. Zamieszkaliśmy w 3- pokojowych domkach. Pokój środkowy był przeznaczony do spożywania posiłków. Domki zbudowane były z grubych patyków, wewnątrz i na zewnątrz otynkowane czerwoną glinką. W domkach tych nie odczuwało się wysokiej temperatury (50 stopni w cieniu). Nie wolno było wychodzić poza domek bez przepisowej odzieży. Osiedle ciągle rozbudowywało się bo ludności przybywało. Powstało przedszkole i 3 szkoły, warsztaty, w których mieliśmy zatrudnienie. Jednym z najważniejszych obiektów był szpital. Ludzie chorowali na malarię, a w domu nie było warunków, aby się leczyć. W razie zachorowania na malarię lub inną chorobę, sekcyjny zawiadamiał sanitariat. Pogotowie z lekarzem przyjeżdżało pod domek, zbierając chorego do szpitala. Szpital był stosunkowo dobrze wyposażony. Cięższe przypadki były leczone w Kampali odległej 40 km. Życie w osiedlu ciągle się rozwijało, ale początkowo było trudne. Był to zbiór różnych ludzi wywiezionych z naszej Białorusi i Ukrainy. W osiedlu mieszkały przeważnie matki z dziećmi. Mężowie odbywali służbę wojskową w różnych jednostkach. Po kilku miesiącach życie normowało się. Rodziny nawiązywały ze sobą kntakty. Do osiedla dochodził bardzo dużo listów. Mieliśmy na miejscu  pocztę. Nie wszyscy pracowali. Pracował ten co chciał i mógł. Osoby nie pracujące otrzymywały po 10 szylingów miesięcznie. Wszyscy otrzymywali  żywność i ubrania. Lepsze ubrania można było kupić w Kampali. Był w osiedlu sklep wielobranżowy, w którym można było kupić wszystko. Wyjazdy do Kampali organizowane były przez "Ofis" (biuro - administracja osiedla). Zamówiony autobus przyjeżdżał do osiedla i za niewielką opłatą można było pojechać do miasta. W Kampali zatrzymywaliśmy się w Domu Polskim, prowadzonym przez Polkę. Nawysokim poziomie mieliśmy zorganizowane życie kulturalne. Było porządne kino i teatrzyk międzyszkolny, kilka świetlic wyposażonych w dobre radia. Były 3 szkoły podstawowe i jedna średnia ogólnokształcąca oraz szkoła zawodowa. Dzieci otoczone były troskliwą opieką..Personel wszystkich szkół pracował ofiarnie pod kierownictwem inspektora Bielańskiego. Swoją dobrocią wprowadzał wśród grona harmonię i zgodę. Wszystkie uroczystości odbywały się w świetlicch pod kirownićtwem przemiłego Staruszka. Pomimo ciężkiego klimatu nauczyciele pracowali w pełnym wymiarze godzin mając na uwadze dobro młodzieży. Nauczyciele pełnili dyżury w kinie, w kościele i na wszystkich imprezach poza szkołą. Ciekawostką w życiu osiedla był hejnał o godz 12, Którego słuchaliśmy w świetlicy przy kościele. Duchowo Łączył on nas z krajem. Muszę jeszcze wspomnieć, że dzieci otrzymywały podręczniki szkolne bezpłatnie. Całe osiedle miało sieć wodociągową, Która w tamtejszym klimacie była bardzo ważna. Doprowadzała wodę do łazienek i pralni z których można było korzystać przez całą dobę. Dobre wyżywienie i moc owoców  południowych wzbogacały spustoszone organizmy przez głód i poniewierkę. W osiedlu panowały ustalone zwyczaje. Życie zaczynało się o godzinie szóstej, o 7-ej i 8-ej wszyscy śpieszyli do swych zajęć. Pracownicy fizyczni w tym Murzyni, zatrudnieni przy budowie domków i różnych remontach pracowali do 12-ej godziny. Po zakończeniu pracy  mieszkańcy zajmowali się gospodarstwem domowym. Godziny popołudniowe były czasem odpoczynku. Wszyscy starali się przebywać w domach, w których było stosunkowo chłodno. Kidy zrobiło się ciemno, wszyscy kładli się do łóżek pod moskiterami, które chroniły przed ukąszeniem komarów, zarażonych malarią. Od godziny 17-ej obowiązywała zmiana ubrania na długie spodnie i bluzę z rękawami. Pod względem materialnym żyło się nam dobrze. Oprócz zarobków większość rodzin otrzymywała pieniądze od swoich bliskich z wojska. Wydatki nasze były minimalne. Nasze sielskie życie zabijała tęsknota za krajem i bliskimi.Codziennie chodziliśmy do świetlicy, aby posłuchać radia i wiadomości z Kraju. Dochodziły do nas wieści o zakończeniu wojny. Armia nasza ściągała ze wszystkich zakątków świata do Anglii. Tam powstał tak zwany Korpus. Żołnierze przygotowywali się do dalszego, innego życia. Rosła nadzieja na powrót do Polski. Nie wszyscy jednak mieli zaufanie do władz. Podejmowano różne decyzje. Wiele transportów udało się do zniszczonego kraju, aby go budować. Wiele rodzin wybrało państwa zachodnie, aby tam właśnie urządzić sobie życie. Ja zapisałam się na powrót do Polski w 1947 roku. Z mężem spotkałam się w Suezie. Dołączył do okrętu, którym jechał mój transport. Przez Kanał Sueski, Morze Śródziemne, Włochy wróciliśmy do Polski witani przez rodzinę w Częstochowie, gdzie zatrzymaliśmy się przez parę miesięcy szukając pracy. W końcu mój mąż podjął pracę w Bodzentynie. Z tej samej placówki podjął swój start życiowy w 1929 roku. Życie zaczynaliśmy od początku w niełatwych warunkach bytowych. Szykanowani i represjonowani zdążaliśmy do celu. Pracowaliśmy, aby wychować i wykształcić synów. Z pomocą Bożą spełniliśmy swój cel.
      Obecnie jesteśmy na emeryturze i z dumą możemy stwierdzić, że nie zmarnowaliśmy życia, Martwi nas i niepokoi fakt, że ten kilkuletni pobyt w Afryce, który jest ciekawym epizodem w dziejach polskiego narodu, nie jest znany w społeczeństwie. Zbyt późno powstał "Klub Pod Baobabem" i " Związek Sybiraków". Pomimo różnych niepowodzeń jesteśmy szczęśliwi, że nadszedł czas że można się przyznać, że jesteśmy "Afrykańczykami"i "Sybirakami".
      Moją spóźnioną pracę przekazuję potomności.
























































poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Trudna droga do wolności.


      Początek 1941 roku, Karabasz na Uralu obł. Czelabińsk miejsce naszego zesłania i wielu polskich rodzin. Dociera do nas niespodziewana ale radosna wiadomość o amnestii oraz o formowaniu jednostek polskiego wojska. Wielu Polaków z całymi rodzinami podejmuje szybką decyzję udania się na południe  ZSRR to jest, kierunek do Polskiego Wojska. Taką decyzję podjęły również  bliskie nam rodziny: Kuczyńscy, Kacprzakowie, Łukszowie, Sadowscy, Salomończykowie, Sulmanowie, Borkowscy, Ignatowscy, Dmuchowscy, Ranoszowie,Traczykowie , Siekliccy i wiele innych. Wiem, że dużo Polaków nie zdecydowała się na wyjazd ale przenieśli się do sąsiednich kołchozów, gdzie było łatwiejsze życie. W miejsce Polaków sprowadzono niewolników niemieckich, których zmuszono do katorżniczej pracy w kopalniach rudy miedzi. Komendant NKWD w Karabaszu Isakow, jak się dowiedział o naszym postanowieniu,to nam bardzo odradzał - nie mógł jednak zakazać. Przestrzegał, że na południu warunki do życia są o wiele gorsze niż tutaj. Niedługo, a jego ostrzeżenia okazały się prawdziwe. Zaufani znajomi mojego Ojca z Karabasza wyrażali dezaprobatę,co do naszej decyzji - jedziecie do wojska, żeby bić Hitlera a on idzie nas wyzwolić. Niestety spotkał ich poważny zawód.
     Po wielu przygodach dostaliśmy się do Uzbekistanu. Mężczyzn wcielono do wojska, natomiast ich rodziny stały się wielkim problemem dla administrujących Polakami. Podjęto próby lokowania w miejscach, gdzie można by zapewnić warunki egzystencji. Na początek skierowano nas do miejscowości Farab nad rzeką Amudaria. Następnie barkami popłynęliśmy do miejscowości Turtkul w Turkmenii, przy ujściu Amudarii do jeziora Aralskiego. Po krótkim pobycie w Turtkulu zdecydowano nas wrócić do Farabu, tą samą drogą. W Uzbekistanie rozmieszczono Polaków po kołchozach ,gdzie mieli warunki do pracy i sowieckiej egzystencji. My, Kuczyńscy i Łukszowie trafiliśmy do kołchozu Inklap. Najbliższa, większa miejscowość to Zamin / ok. 20km./,pomiędzy Taszkientem a Samarkandą. Po jakimś czasie, mnie, mojego brata i inne dzieci zabrano  do sierocińca w Samarkandzie,co starałem się opisać w poprzednim poście. Warunki, w których odbywaliśmy przedstawioną tułaczkę, są nie do opisania. Wycieńczenie organizmów, spowodowane głodem, gorący klimat, sprzyjały rozwojowi różnych chorób zakaźnych, głównie tyfusu. Brak opieki lekarskiej i farmaceutyków dodatkowo powodowały dużą śmiertelność. W czasie uprzednio opisanych rejsów po Amudarii barka co pewien czas dobijała do brzegu w celu pochowania zmarłych. Ja w drodze powrotnej z Turtkula chorowałem na tyfus brzuszny. Z tym się wiąże przykry epizod z mojego życia, który znam z relacji mojej Mamy. Barka dobiła do brzegu w wiadomym celu. Pochowano zmarłego i szykowano się do odpłynięcia. Kierownik transportu poprosił o wstrzymanie na jakiś czas dalszej drogi, ponieważ ten mały się kończy - tu wskazano na mnie. Pochowamy go i popłyniemy dalej. Podczas oczekiwania nastąpiło przesilenie choroby. Poprosiłem pić i to szczęście nie opuszcza mnie do dziś, czego nie udało się zaznać, trudnej do określenia ilości Polaków. W roku 2009 udało mi się odwiedzić chyba wszystkie nekropolie wojskowe w Uzbekistanie. Zdjęcia z cmentarzy i wykazy pochowanych tam Polaków, udostępniłem na internecie w moich albumach.




























Groby osób cywilnych nie są możliwe do ustalenia, co do miejsca jak również co do ilości. Będąc z tą ostatnią wizytą dotarłem do miejscowości Zamin. Znalazłem szpital z okresu wojny, w którym teraz jest muzeum, ale nie znalazłem w nim śladu po Polakach. Nie udało mi się również dotrzeć do kogoś starszego, pamiętającego czasy wojny. Na cmentarzu też niczego nie znalazłem. Nikt też nie wiedział nic o kołchozie Inklap. Przypuszczam, że po rozpadzie ZSRR pozostał po drugiej stronie granicy w Tadżykistanie.
      Wracając do czasów wojennych, to na przełomie roku 1941 i 42 byliśmy coraz bliżej opuszczenia "sowieckiego raju". Nasz Ojciec dostał urlop z wojska, aby połączyć się z rodziną przed opuszczeniem "raju". Pojechał do Inklapu, zabrał Mamę i panią Sadowską. W drodze powrotnej do Kermine pociąg zatrzymał się w Samarkandzie. Nasza Mama biegiem udała się do sierocińca. Zabrała mnie z bratem oraz Jasia i Kazika Sadowskich z podwórka, bez żadnych formalności. Pamiętam, że się trochę opierałem, bo w sierocińcu został mój czerwony berecik. W międzyczasie Ojciec przekupił papierosami maszynistę pociągu, aby bez nas nie odjechał jeśli się spóźnimy. W ten sposób dojechaliśmy  do Kermine, gdzie stacjonowało nasze wojsko i to już była końcówka zesłańczej katorgi. Po krótkim pobycie odjechaliśmy do Krasnowodska. Cały pociąg zapełniony głównie Polakami śpiewał Rotę, żołnierze na peronie oddawali honory wojskowe - to było wspaniałe. Szczęście było blisko, ale to nie oznaczało końca katorgi. W tej podróży zaopatrzenie w żywność przejęła " Unra" dostarczając dużo jedzenia, głównie w postaci konserw. Po długim okresie głodu,pęd do jedzenia był trudny do opanowania. Wbrew rozsądkowi najadano się do syta, co okazywało się często tragiczne w skutkach dla wygłodzonych organizmów. Nasza Mama z poświęceniem kontrolowała nas, co jemy, kiedy i ile. Dzisiaj wiemy, że ten fakt jest trudny do przecenienia, ale wtedy to było bardzo przykre. W Krasnowodsku zaokrętowano na statek maksymalną ilość wojska i ludności cywilnej. Tłok i wielu ludzi z chorobami układu pokarmowego sprawiały, że korzystanie z toalet stawało się niemożliwe. Podróż przez Morze Kaspijskie, chociaż niedługa, była dla wielu koszmarem. Załatwianie potrzeb fizjologicznych w każdym miejscu, przeważnie przez burtę stało się normalnością.
Rano statek zacumował na redzie portu Pahlewi. Po przesiadce na małe holowniki, kończyła się nasza niewola.Wielką satysfakcją było patrzeć, jak odpływa, dokładnie opaskudzony ruski statek, dla nas symbol "kacapskiej niewoli". Nasi reagowali różnie - Jedni klękali i dziękowali Bogu, inni grozili pięściami i przeklinali.
Na lądzie ulokowano nas w namiotach ustawionych na pustyni w tzw. "Obozie Brudnym" w celu odbycia miesięcznej kwarantanny. Po zakończeniu kwarantanny wszyscy musieli się rozebrać i wykąpać, pobrać nową odzież - stara została spalona- i przejść do tzw. Obozu Czystego. Dostałem ładny dziecięcy pajacyk, którym nie cieszyłem się długo. Moi koledzy orzekli, że jest "babski", a to już była prawie tragedia. Poskarżyłem się panu Sadowemu - wówczas był komendantem naszego transportu - który załatwił mnie i bratu, ładne, krótkie spodnie. Okazało się szybko, że są za luźne w pasie i musiałem je trzymać w garści, aby nie spadły. I znowu ratunkiem okazał się pan Sadowy, który dał mi ładny, skórzany pasek. Radości, jaką przeżyłem, nie da się opisać. Chodziłem dumny, imponując kolegom, bo dostałem jeszcze okulary przeciwsłoneczne, a to już był skarb nie lada. Pobyt w Pahlewi nie trwał długo /ok trzy miesiące/. Katorga nasza praktycznie się skończyła, ale skutki trwały nadal, w postaci dużej śmiertelności. Sowieci już nie mordowali Polaków, za nich robiły to przebyte głód i choroby. Zmarłych chowano po ludzku z zachowaniem wszelkich zasad wiary, a nie zakopywano jak to się odbywało w "kacapskim raju".Miejsc wiecznego spoczynku Polskich Sybiraków w Iranie / dawna Persja / jest kilka i są należycie zadbane i często odwiedzane przez Polaków.
   Nasza tułaczka trwała nadal! Lorami /samochody ciężarowe/ przetransportowano nas do Teheranu. Po drodze pokonywaliśmy piękne góry, ale dla takiego dziecka jak ja większym przeżyciem było otrzymanie paska do spodni. Na tym etapie zostaliśmy rozłączeni z wojskiem, które skierowano do Palestyny. Nas ulokowano w stajniach na terenie byłej jednostki wojskowej. Oczywiście, koni tu nie było, a w boksach zamieszkali - na krótko - Polacy. W tym czasie funkcjonowała już Polska Administracja, rozpoczęto organizować szkolnictwo i tworzyć organizacje młodzieżowe. Pracę nauczycielską rozpoczęła nasza Mama w Isfahanie, po przyjeździe z Teheranu. Lekcje odbywały się w namiocie a dzieci siedziały bezpośrednio na ziemi, ale jakie to było ważne i piękne. W Isfahanie odwiedziliśmy Edka Kuczyńskiego, który leżał w szpitalu z gruźlicą kości, wiadomego pochodzenia.Fakt ten utkwił w mej pamięci, ponieważ Edek miał łapkę na muchy, którą obserwowałem z zazdrością. Dziwne to, ale prawdziwe. Kolejny etap podróży to Karaczi w, obecnie Pakistan. Tu po zaokrętowaniu popłynęliśmy do Bombaju, gdzie dołączył do nas konwój okrętów wojennych, który eskortował nas do wybrzeży Wschodniej Afryki. Taka eskorta była konieczna, z uwagi na niemieckie łodzie podwodne grasujące w Oceanie Indyjskim. Po zawinięciu do Mombasy przesiadka do wagonów kolejowych i bardzo ciekawa podróż do Mukono w Ugandzie przez Nairobi. Z Mukono lorami przewieziono nas do Polskiego Osiedla Koja
i tu poczuliśmy prawdziwą wolność. Na początku panowało odczucie tymczasowości, spowodowane tym, że od dłuższego czasu byliśmy w ciągłym ruchu. Bardzo szybko nastąpiła całkowita stabilizacja. Rozlokowano nas w bardzo przyjemnych domkach. Ściany były z gliny, okna stanowiły drewniane ramy, wypełnione jutowym, workowym płótnem, zamiast szkła. Pokryte były trawą słoniową. Wodę rozprowadzono po całym Osiedlu tak, że była łatwo dostępna. Oświetlenie dostarczały lampy naftowe. Oczywiście to były warunki prymitywne, ale w tym klimacie i w naszej sytuacji nie można było sobie więcej życzyć. Osiedle wspaniale zorganizowano, zapewniając administrację, szkołę podstawową, gimnazjum i nawet liceum.
Ponadto szpital, placówki kulturalne /świetlice, kino, teatr/ warsztaty, które służyły mieszkańcom dając zatrudnienie i świadcząc niezbędne usługi. Nad tym wszystkim, w centralnym punkcie osiedla górował Kościół Katolicki, w nim Polski Proboszcz świadczył wszelką posługę w zakresie Wiary i Polskości. To była nasza Mała Polska, a my w niej wolni i szczęśliwi. W odczuciu wszystkich współmieszkańców Osiedla - oczywiście tych, których spotkałem po latach - to był najszczęśliwszy okres w naszym życiu. Wspaniałe życie, złota wolność skończyły się z chwilą powrotu do Kraju w 1948 roku, ale to już nie w tym poście.