Amnestia 1941r. zastała nas w miejscu zesłania tj. Karabasz, obł. Czelabińska. Polaków wykorzystywano tutaj do pracy w kopalniach miedzi, rzadziej przy wypłukiwaniu złota, którego wartość była tutaj nie wielka. Liczyło się tylko to co można było zjeść. Moja rodzina w całości udała się na południe, gdzie formowało się Polskie Wojsko. Po wielu bardzo przykrych perypetiach dotarliśmy do Uzbekistanu. Tu moja rodzina została, na jakiś czas rozdzielona. Mama została w kołchozie, ojciec wstąpił do wojska a ja z bratem zostaliśmy umieszczeni w sierocińcu na terenie Samarkandy. Duże zgromadzenie dzieci, niedożywienie, stare zaniedbania, powodowały różne choroby a brak opieki lekarskiej dużą śmiertelność. Dzisiaj ani ja ani nikt ze znanych mi wychowanków sierocińca nie potrafi określić żadnych danych liczbowych. Może ktoś ma taką wiedzę to by było bardzo cenne. Większości z nas udało się opuścić Samarkandę i wyjechać do Persji. Duża część z nas nie przeżyła i została w niedbały sposób pochowana, ale tylko to było możliwe. Zapominanie w tych warunkach, było łatwe ale nie koniecznie słuszne.
Po wielu latach, w 1984r. miałem okazję pojechać na wycieczkę do Samarkandy. Postawiłem sobie zasadniczy cel, odnaleźć miejsce w którym był nasz sierociniec. Oczywiście to mi się udało bez większych problemów i dostarczyło wielu wspaniałych przeżyć dzięki mieszkającym tam ludziom.
Z wielką radością oglądałem miejsca, które pozwalały mi przeżywać dawne czasy. Np.miejsce na rzece gdzie puszczaliśmy wianki w dniu św. Jana. Na dziedzińcu były pniaki po akacjach które niegdyś dostarczały smakowite nasiona. Nadmieniam, że sierociniec mieścił się w budynku po dawnej cerkwi co bardzo ułatwiło odszukanie.
Następną wizytę w Uzbekistanie odbyłem w 2009r. zawdzięczam ją mojemu przyjacielowi Wojtkowi Wojniczowi. Zrealizowanym celem wyjazdu były odwiedziny wszystkich wojskowych nekropolii na terenie Uzbekistanu. Dokumentacja fotograficzna jest dostępna dla zainteresowanych w moich albumach. To była wspaniała sentymentalna i niczym nie skrępowana wyprawa do miejsc związanych z moim dzieciństwem.
Następną wizytę w Uzbekistanie odbyłem w 2009r. zawdzięczam ją mojemu przyjacielowi Wojtkowi Wojniczowi. Zrealizowanym celem wyjazdu były odwiedziny wszystkich wojskowych nekropolii na terenie Uzbekistanu. Dokumentacja fotograficzna jest dostępna dla zainteresowanych w moich albumach. To była wspaniała sentymentalna i niczym nie skrępowana wyprawa do miejsc związanych z moim dzieciństwem.
W międzyczasie kilkakrotnie odwiedziłem mojego przyjaciela Janka Sadowskiego w Kanadzie. Z nim, jego bratem Kazikiem i ich mamą odbyliśmy cały sybiracki szlak. Te spotkania były wspaniałą okazją do wspomnień z dzieciństwa.Janek jest starszy ode mnie 10 lat dlatego jego wiedza w tej materii jest nieporównywalnie szersza. Od niego dowiedziałem się, że do jego obowiązków w sierocińcu, należało wywożenie taczką zmarłe dzieci do pobliskich dołów. Przy czym był stale pouczany by pilnie strzegł kocyka, którym wyłożona była taczka. Trzeba dodać, że do tych dołów wywożono również zwłoki zmarłych, bezdomnych z całej Samarkandy.
Przed wyjazdem do Uzbekistanu w 2009r. poprosiłem Janka o sporządzenie i przysłanie mi szkicu okolic sierocińca, bym mógł ustalić miejsce pochówku naszych współtowarzyszy niedoli. Na podstawie tego szkicu ustaliłem przedmiotowe miejsce z dokładnością, która może budzić pewne wątpliwości, ponieważ warunki terenowe całej okolicy uległy poważnej zmianie.
Aby spełnić wymagania określone jako wspomnienia, niezbędnym jest wygenerowanie wszystkiego co zostało przechowane w pamięci przez 75 lat a związane z pobytem w Sierocińcu. Kiedy do kołchozu Inklap przyszła wiadomość o konieczności zabrania nas do sierocińca w Samarkandzie, przyjęliśmy ją z Ryśkiem (mój brat) nawet z radością, bo jechać to zawsze atrakcja. Podróż minęła nie ciekawie ale pobyt od początku okazał się wielkim rozczarowaniem. Przyjęto nas "wspaniałą" kolacją. Gorzka herbata na płytkich talerzach i po kromce suchego chleba. My w kołchozie jedliśmy już lepiej. Gienek Łuksza wziął kromkę chleba i patrząc jak w szybę mówił, "widzę Twoją Mamę jak szykuje na kolację kluski na mleku". Nie wytrzymałem i zacząłem płakać. Pamiętam, że jak tylko żeśmy przyjechali, wystąpiło odczucie wielkiej tęsknoty za bliskimi, którzy zostali w Kołchozie. Poczuliśmy jak wielkim błędem było zadowolenie przed wyjazdem. Aby to naprawić podjęliśmy decyzję o ucieczce i powrót do Mamy. Ja, Rysiek i jeszcze jeden chłopak ustaliliśmy, że jak przyjechaliśmy torami, to jak tymi samymi torami będziemy szli w odwrotnym kierunku to dojdziemy do Mamy. Po zabezpieczeniu po kawałku chleba na drogę, przystąpiliśmy do realizacji planu. Płot pokonaliśmy łatwo, jednak po paru krokach zostaliśmy wykryci przez pana Stanisława, który pełnił obowiązki tzw. woźnego. Spuścił nam takie manto, że takie i podobne pomysły już nigdy się nie pojawiły. Warunki bytowania, które nam tu zgotowano powodowały dużą śmiertelność wśród dzieci, czym bardziej szczegółowo napisałem powyżej. Pragnę jednak przedstawić moje przeżycie i reakcję w warunkach ekstremalnych. Pewnego dnia wstałem wcześniej rano za swoją potrzebą i zobaczyłem, że do nosa obok mnie śpiącej dziewczynki wchodzi mucha. Podszedłem do niej, dotknąłem i stwierdziłem, że nie żyje. Ja zareagowałem bardzo nietypowo, położyłem się i spałem nadal. Widocznie śmierć nie była czymś nadzwyczajnym. Nie mogę nie opisać faktu, o którym opowiedział mi Janek Sadowski. Otóż pewnego dnia usłyszał w budynku Sierocińca krzyk rozpaczy, co wzbudziło jego zainteresowanie. Dowiedział się, że to byli rodzice trójki dzieci, które tu umieścili jakiś czas temu i właśnie przybyli aby je odebrać. Okazało się jednak, że cała trójka już nie żyje. Przeżycie takiej tragedii trudno sobie wyobrazić. Nie przypominam sobie abyśmy mieli jakąś, najbardziej minimalną opiekę lekarską. Kiedy zachorowałem na oczy, byłem zdany tylko na siebie. Budziłem się rano i nie mogłem otworzyć oczu bo powieki zostały sklejone przez zasychającą ropę. Musiałem sobie radzić w ten sposób, że po omacku, szedłem na podwórko do beczki z wodą deszczową, która była ustawiona pod rynną odprowadzającą wodę z dachu. Moczyłem w niej oczy tak długo, aż udało się je otworzyć. Niestety, ale już nie zdążyłem nazbierać spadających strąków z akacji o czym już wspominałem w tym poście. Warunki bytowania w Sierocińcu ulegały stałej poprawie, ale nie osiągnęły nigdy normalności. Pamiętam jak udałem się do kuchni aby poskarżyć się, że jestem głodny. Panie, które tam pracowały przygotowały mi kromę chleba z masłem, na to położyły twaróg i posypały szczypiorem. Ja nie omieszkałem z tą wspaniałą pajdą wyjść na świetlicę aby zaimponować tam przebywającym. Okazało się to pomyłką gdyż Brat , który był silniejszy, odebrał mi przysmak. Powodem nie był głód, ale atrakcyjność pokarmu. Ja z płaczem udałem się ponownie do kuchni, gdzie dostałem drugą, taką samą porcję z nakazem zjedzenia jej na miejscu. Prawdziwą rozkosz przeżyłem w czasie odwiedzin u Państwa Sadowych, gdzie poczęstowano mnie jajkiem sadzonym. Jadłem je długo, najpierw białko a potem bardzo się starałem, żeby jak najpóźniej rozlać żółtko. Tutaj muszę dodać, że Państwo Sadowi - prawdziwe nazwisko Sobolewscy - administrowali Sierocińcem, ale nie mieszkali na jego terenie.Nie wiem dlaczego, ale cieszyłem się ich wielką sympatią Jak się dowiedziałem dużo później, planowali nawet adoptowanie mnie, gdyby zaistniała taka potrzeba. Wielkim świętem była wizyta w Sierocińcu Biskupa Polowego W.P. Gawliny, która stała się okazją manifestowania naszego przywiązania do Wiary i Polskości. W tym dniu chodziliśmy bardzo dumni, mali Polacy.
Zakole rzeki wskazane na szkicu.
Pobyt w Sierocińcu nam się skończył, kiedy to nasza Mama zabrała nas tj.mnie z Ryśkiem oraz Janka i Kazika Sadowskich, tak jak staliśmy z podwórka. To był koniec jednego z etapów w drodze do wolności.